Purysta językowy

Ogólnie mogę powiedzieć o sobie, że jestem purystą językowym. Na czym to polega, jeśli o mnie chodzi? Poprostu, nie lubię, kiedy do języka polskiego, tego przekazywanego szerokim gremiom, lub nawet publicznie, w telewizji i radiu, wyprowadzane są na siłę wyrazy lub nawet zdania bezpośrednio z innych języków, np. z angielskiego, niemieckiego i innych.
Drażni to moje ucho, choć może nie ono tu jest najważniejsze 😉 . Poprostu, uważam podobnie, jak to powiedział kilkaset lat temu Mikołaj Rej “A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają”. I miał facet rację. Bo nie po to 38 milionów ludzi używa jednego języka – polskiego, dzięki czemu m.in. mogą określać się narodem, żeby wybrane jednostki w tym narodzie wrzucały do wypowiedzi obce wyrazy lub, nawet zdania.
Oczywiście, mam świadomość, że język jest żywy i zapożyczenia stają się po jakimś czasie częścią tego języka, a w historii mieliśmy wiele takich. Nie może być jednak tak, że wtrącenia są wszędzie i bez względu czy mamy polskie odpowiedniki, czy nie. Zapożyczenia trafiały do mowy polskiej z wielu stron. Można wymienić chociażby okres mocnej ekonomicznie i kulturowo Florencji – Toskanii w XIV i XV w., której siła docierała aż do naszego kraju i zaowocowało to wyrazami w ekonomii, typu “konto”, “storno”, czy w muzyce – “wiolonczela”, “fortepian”, i wiele innych. Następnie, mieliśmy dominację francuska w naszym kraju – zapożyczenia z francuskiego (np. ekran, jury), aż wreszcie, nastąpiła dominacja ekonomiczna Wielkiej Brytanii, a obecnie USA, co spowodowało zupełne zdeformowanie pewnych stref naszego języka.
I tak, w TVP, która ponoć ma misję (ciekawe jaką? 😉 ), powinno używać się czystego języka polskiego. Tymczasem, oglądając w sobotni wieczór program “The Voice Kids”, słyszę co chwilę m.in od uznanego prezentera że coś dzieje się na backstage’u, a nie za kulisami, albo, że program jest nadawany w prime-time’ie, zamiast w czasie największej oglądalności, lub inne podobne “kwiatki”. Kulminacją tego “anglicyzmowania”, jest, w tym samym programie, określenie użyte przez piosenkarza – jurora, który chcąc połączyć się z kimś telefonicznie i zrobić tzw. wideokonferencję na wizji, powiedział uczestnikowi, że pokaże mu w “face time” (szczerze mówiąc, nie wiem, czemu tak to nazwał i nie rozumiem tego określenia).
Poza przykładami z tvp, niezrozumiale są często angielskie nazwy stanowisk i funkcji w firmach w Polsce, szczególnie tych dużych i tzw. korporacjach, jak np. CEO, czyli rozwijając Chief Executive Officer, zamiast polskiego dyrektor wykonawczy czy dyrektor zarządzający. Wszystkie nazwy typu Junior / Senior Account Manager, lub Junior / Senior Associate używane nagminnie w korporacjach brzmią tyle źle, co, dla średnio wykształconego Polaka niezrozumiale. Znalazłem w sieci (na LinkedIn) osobę, która przemawia na formum wielu osób, kształci, a próbowała nazwać po polsku swój fach, lub funkcję określając się jako “facylitatorka” (angielskiego “facilitate”). W moim mniemaniu, takie spolszczenie angielskiego nazewnictwa zawodów mija się z celem, bo… dalej jest niezrozumiałe. Nie wszyscy jesteśmy przecież pracownikami korporacji, gdzie używa się specyficznego języka-slangu! Kiedy zagłębiłem się w treści przekazywane przez tą osobę, natrafiłem na inne zawody / warsztaty prowadzone przez nią, nazwane “service design” i “design thinking” czy inne, zrozumiałe jedynie dla ludzi z branży lub użytkownika języka angielskiego.
Podobnie, ma się sprawa z wieloma znanymi postaciami wypowiadającymi się w sferze publicznej, które udzielając wywiadu dla polskiej prasy lub telewizji / radia nadużywają wyrazów z obcych języków. np. niemieckiego wyrazu “Ersatz”, angielskich określeń np. “Never ending story”, itd. Czy te osoby, kształtujące opinie i język wielu milionów ludzi w Polsce zastanawiają się nad tym, czy i kto je rozumie, jeśli słyszy takie wtrącenie w zdaniu “Wyraz ten to swego rodzaju ersatz (…)”. Chyba nie.
Mógłbym jeszcze godzinami wymieniać takie wyrazy wrzucane do języka mówionego i pisanego, ale po co? Domyślam się że na co dzień masz takich przykładów całą masę. Ciśnie się na usta pytanie: czy nie można po polsku? Odpowiedź jest prosta: można i powinno się. A jeśli ktoś myśli, że używając wyrazu z języka obcego zaimponuje odbiorcy, lub będzie bardziej poważany, taki z “wyższej półki” to najprawdopodobniej ma niskie poczucie własnej wartości.
Jestem geografem, nie językoznawcą ani polonistą i nie czuje się, w żadnym wypadku, mentorem, ale powiem na zakończenie tyle: trzeba używać języka polskiego, bo jest piękny! A jeśli nie ma odpowiednika danego wyrazu angielskiego, niemieckiego włoskiego czy innego, należy próbować go stworzyć! (ale nie na zasadzie, jak błędnie zrobiono dwadzieścia kilka lat temu określając funkcję prezydenta województwa, jako “marszałek”, a sam urząd “marszałkowskim”, bo delegacje z innych krajów przyjeżdżające z wizytą do takiego urzędu, myślą, że mają do czynienia z wojskowym… ).
To tyle i… powodzenia w polonizowaniu naszego polskiego języka! 🙂

Napisz komentarz